Będąc świadomym smutnego faktu, że przede mną prawdopodobnie jedne z ostatnich kilometrów tego sezonu rowerowego, wychodzę z założenia, że warto jeszcze - póki pogoda względna - dojechać parę kilometrów. Stąd też kolejny pętla wokół Elektrowni Jaworzno III, potem w kierunku Szczakowej, a stamtąd do Centrum. W Centrum zbadałem wskazania licznika, i doszedłem do wniosku, że długość trasy jest dla mnie za mała, by wracać najkrótszą drogą do domu, więc pojechałem nieco dłuższą - z powrotem do Szczakowej, w kierunku Oś. Stałego, by ostatecznie dotrzeć do ciepłego, kochanego domku :)
Brak wiatru, oraz niezbyt wysoka temperatura mobilizująca mięśnie do wydajniejszej pracy, oraz potrzeba odwiedzenia brata, stały się powodem rozpoczęcia tej wyprawy :D Dawno nie sprawdzałem jak tam stoję z wydolnością, więc postanowiłem przejechać ten dystans, ciągnąc go nieco ambitniej, co zaowocowało całkiem niezłą średnią. Sama trasa była zdecydowanie płaska, na asfalcie o dobrej jakości, pozbawiona większych zjazdów, a i pare podjazdów się trafiło. Zrobiłem pętlę w okół EJIII, od ul. Wojska Polskiego, potem w Promienną, Martyniaków i znowu na Wojska Polskiego, skąd już powrotną drogą w stronę Niedzielisk, do brata. Nie powiem, trasa kosztowała mnie nieco więcej potu niż standardowo, ale i satysfakcja była współmiernie większa.
Pewnego pochmurnego popołudnia odwiedził mnie kuzyn. A ja co? Chcąc wywinąć się od domowych porządków, zaproponowałem mu małą, rowerową przejażdżkę, która w ostateczności zaowocowała tripdist'em o wartości 24,7km. Pojechaliśmy sobie w stronę Elektrowni Jaworzno III, skąd skręciliśmy w leśny dukt, prowadzący do Jelenia. Potem już standardowo w kierunku Centrum Jaworzna i do domu. Kuzyn jest "niepartyjny", więc czas wyszedł marny - 01:23, ale gościu dzielnie pedałował mimo defektującego rowerka. No i też mam nadzieję, że udało mi się go choć w niewielkim stopniu zarazić nieco bardziej sportowym stylem jazdy :)
Relacja Sobotni poranek, zapowiadał się dość niepozornie, choć jednocześnie dawało się w powietrzu wyczuć zapach grozy, która jak się później okazało, dopadła naszą wyprawę pod wieczór. Oficjalnie zaczęliśmy od przejechania wraz z x. Mirkiem Toszą, krótkiej porannej przejażdżki, która miała być częścią reportażu kręconego przez TVP Regionalną. Te wszystkie medialne szopki, zajęły nam ok. 2h, co sprawiło, że wyjechaliśmy dopiero po jedenastej. W stronę dolinek jechało się dość gładko. Kierowaliśmy się w stronę Luszowic, by ominąć bardziej ruchliwe części siedemdziesiątki dziewiątki. Malownicze Góry Luszowskie, były dla nas swoistą uwerturą do koncertu, który mieliśmy zagrać później. Kilka kilometrów, po minięciu tablicy z napisem „Trzebinia”, padł pierwszy strzał – Krzysiek stracił powietrze w dętce. Uciekło przez całkiem sporą dziurkę – skubane. Po chwili, nasza ekipa wulkanizacyjna uporała się z problemem. Ruszyliśmy dalej. Wtedy jeszcze nie byliśmy świadomi, że nasze dętki pożrą dużo więcej kleju, niż moglibyśmy przypuszczać. Po dobrych trzech godzinkach od wyjazdu, dojechaliśmy do Doliny Kobylańskiej. Tam mieliśmy się zmierzyć z pierwszą atrakcją tego wyjazdu – karkołomną wspinaczką, na arcytrudnej trasie, którą dzielni pionierzy tamtejszych skał, wycenili na całe V (pięć w skali wspinaczkowej krakowskiej, to wcale nie mało, szczególnie dla początkujących). Po kilkugodzinnym zmaganiu się z glazurą jurajskich wapieni, zmęczeni, ruszyliśmy w kierunku noclegu. Ale żeby nie było zbyt łatwo, w drodze powrotnej rozpoczęły się oficjalnie problemy ze sprzętem (konkretnie rowerem Piotrka). Co tu się dużo rozpisywać - by piotrkowy rower, zechciał zawieźć nas na miejsce, na jego dętce musiały się znaleźć aż cztery łatki. Wszystkie naprawy zajęły nam ok. 1,5h. Pierwotnym zamierzeniem było kimanie w jaskini Żarskiej. Ale jako że, ruszyliśmy później niż było w planach, musieliśmy znaleźć alternatywną miejscówkę. Wybór padł na XVII wieczne ruiny klasztornej furty w Czernej. Rozbiliśmy się zatem wśród tych – jak to Kuba powiedział – trzech i pół ściany bez dachu. Było dobrze po dziesiątej. Przywołaliśmy pierwotne bóstwo (czyt. rozpaliliśmy ognisko) upiekliśmy padlinę, znalezioną w kobylańskim sklepie, pośpiewaliśmy, pośmialiśmy się i przy siedmiu st. Celsjusza, padnięci, brudni i śmierdzący (bo nikt nie miał ochoty kąpać się w pobliskim wartkim strumieniu), zasnęliśmy. Kolejnego dnia obudziły nas drzewa kołyszące się na wietrze i dźwięk dzwonów pobliskiego klasztoru. Szybkie śniadanie, uprzątnięcie hotelu i wyjazd w stronę klasztoru – kolejnego punktu programu (który uległ jednak poważnym modyfikacjom). Po dojechaniu na miejce, okazało się, że dętka w rowerze Piotrka nie daje za wygraną. Ale jak to bywa w kłótni, mądrzejsza ze stron musi ustąpić. Dlatego poszliśmy sobie połazić po okolicznych jaskiniach. Pod Bukami II i stara kopalnia galmanu w Czernej – puściły i spowiliśmy się w ich mrocznych wnętrznościach. Wszystko co dobre, szybko się kończy. Czas wracać. Lecz co z dętką? Na szczęście, przy karmelitańskiej pomocy, uporaliśmy się z problemem, przynajmniej w niewielkim stopniu - dętka domagała się w drodze powrotnej pompowania co jakieś 5km. Po przejechaniu 116km, przy średniej prędkości ~21,20 km/h. Po zużyciu dwóch tubek kleju do dętek, butelki denaturatu, zjedzeniu 1,5kg kiełbas, 4 paczek zupek chińskich, wygotowaniu 3l wody, po ok. 5h 20minutach jazdy, dotarliśmy do domów. Amplituda temperatur wyniosła ok. 15 st. Celsjusza (7st. w nocy i ok. 22 w czasie jazdy, w dzień).
Uczestnicy: Piotrek – van Krzysiek – krzysiek Kuba – gryfjakiśtam Jarek - staryrzeźnik
Chcąc przetestować nową linę, wybrałem się na pobliskie skałki. Po ok. 1h zabawy, postanowiłem kontynuować przejażdżkę, robiąc ulubioną pętlę przez Warpie -> Centrum i do domu :)
Pochmurne popołudnie nie zniechęciło mnie jednak do przejażdżki po moim - bądź co bądź - nie takim małym mieście. Wybór tym razem padł na piękną, choć okrytą nie najlepszą sławą (m.in. przez dziadka Kuby) dzielnicę. Jeleń - bo to o nim mowa, znajduje się na obrzeżach miasta. Mało tego! Znajduje sie dość wysoko, dzięki czemu można podziwiać co u sąsiadów zza A4 piszczy. Na miejscu zabawiłem ok. 2h, po czym bez względu na panujący mrok, ok. 19 ruszyłem do domu.
Podczas tego wyjazdu chciałem sobie nieco potrenować pracę na stromych podjazdach i pod tym kątem przygotowałem trasę - krótka, acz treściwa i obfitująca w strome podjazdy.
Ładna pogoda za oknem, sprowokowała do tego by wybrać się za miasto. Trzebiński Balaton okazał się świetnym celem. Ładna okolica, czysta woda, ciekawe jurajskie osady na brzegu - czegóż chcieć więcej? Wyjechałem o 15:40, kierując się w stronę centrum, gdzie dołączyć miał do mnie Jakub. Stamtąd w stronę Balina, później Luszowic i przez góry luszowskie, prościutko do trzebinii. Powrót tą samą trasą, po ok. 30minutowym rest'ingu na miejscu. Potem jeszcze wróciliśmy nieco okrężną drogą - przez Ciężkowice i kamieniołom w Szczakowej.
Wyjechałem popołudniem, kiedy wszystkie ważniejsze sprawy miałem już za sobą, trochę by odetchnąć. Zrobiłem pętlę dookoła Jaworzna - z Dąbrowy, w stronę Szczakowej, potem Śródmieście i powrót już 79ką do domu.
Aktualnie się uczę, a rower pozwala mi na oderwanie się od szarości dnia codziennego. Preferuję trasy zróżnicowane, jednak z dominantą szosy.
Poza rowerem, pasjonuję się także alpinizmem - głównie jaskiniowym (choć innym też nie pogardzę). Uwielbiam czytać, zgłębiać tajniki historii literatury, a w wolnych chwilach zanurzyć się w świecie algorytmów i funkcji, programując sobie w którymś z moich ulubionych języków.