"Zimno, wieje i na co Ci to?"Pierwsze >50km w tym roku;) Nie ma się czym chwalić - wiem. Ale i tak uroczystej Coca-Coli (R), po udanej przejażdżce sobie nie odmówię.
Za cel obrałem wielokrotnie już przeze mnie zwiedzany trzebiński Balaton. Cel mało ambitny, ale w sumie czasu nie było za wiele, a trasa całkiem przyjemna - malownicza. Na temat samego wypadu rozpisywał się nadto nie będę. Większość trasy poszła gładko. Nawet wiatr jakoś szczególnie nie przeszkadzał w sprawnym kręceniu. Kilka podjazdów, pare przyjemnych zjazdów. Luzik.
Jest natomiast inna kwestia, która mnie zastanowiła i to właśnie jej, chciałbym poświęcić większą część tego wpisu. Pewnie spora część z nas, zadawała sobie pytanie o sens tego monotonnego kręcenia korbą - częścią jakiejś bliżej nierozpoznawalnej dla sporej części społeczeństwa, ogromnie nam drogiej, bryły metalu zwanej powszechnie rowerem. To wbrew pozorom jest całkiem dobre pytanie, na które chyba nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Przyjemność? - ciężko o nią gdzieś daleko od domu, z bólem krzyża i zastyglą w gardle śliną. Towarzystwo? - zwłaszcza wtedy kiedy delta średniej prędkości, między Tobą a Twoim kolegą wynosi 5-10km/h. Przekraczanie swoich granic? Ekstremum? Nie wiem.
Miałem kiedyś ciekawe, choć nierowerowe doświadczenie, gdzieś głęboko pod Czeską ziemią, podczas akcji, której celem było dotarcie do podziemnego jeziora. Do "Gaboru". Akcja była dosyć ciężka - dużo wody po drodze, spora głębokość, kilka przeszkód, które nie nastrajały zbyt optymistycznie. Do tego dopadające zmęczenie, które w pewnym momencie ogarnęło mnie tak bardzo, że czekając na kolegę, który właśnie przedzierał się przez zawalony szyb z IIgo na IIIci poziom, uciołem sobie krótką drzemkę, na miękkim - gliniastym (pod)łożu ze starego zawału. A to był dopiero początek - masa drogi była jeszcze przed nami. Po kilku godzinach dotarliśmy na miejsce, zrobiliśmy kilka zdjęć, nacieszyliśmy się trochę turkusem radioaktywnej wody (tak! to była kopalnia uranu :D) I trzeba było wracać. Tą samą drogą. Kiedy wreszcie dotarliśmy pod końcowy szyb, postanowiłem zasuwać do góry jako ostatni (to lekki masochizm, bo ostatni ma najgorzej, ale ja chyba to lubię, bo to chwila, kiedy jestem sam na sam z mrokiem i to ja rzucam ostatnie spojrzenie w ciemność, która znowu nie zobaczy człowieka przez bardzo, bardzo długi czas). I kiedy tak czekałem, to dopadło mnie taka niecodzienna wątpliwość, spotęgowana zmęczeniem, zimnem i ogólnym dyskomfortem psychiczno-fizycznym (byłem cały przemoczony, a temperatura pod ziemią ~8st. C). Zahuczało mi w głowie pytanie: "Ty ...! Po co to robisz?! Marzniesz tutaj, jest Ci zimno, ciemno, źle. Mógłbyś teraz grzać tyłek, w ciepłym domu, przy herbacie, a Ty zdecydowałeś się pchać w tę durną dziurę!" (jakimś dziwnym trafem słowa były nieco bardziej "wymyślne", ale nie leży w mojej naturze cytowanie tego typu treści w miejscach publicznych). Słowem - miałem na serio dość. Ta akcja nie była jakaś wyjątkowo trudna. Takie chwile mam prawie zawsze.
Czterdzieści minut później, po zwinięciu lin i reszty szpeju, byłem na powierzchni. Wyglądałem jak glonojad ubabrany w radioaktywnym błotku.
Do czego zmierzam? W życiu często jest tak, że są chwile, kiedy szczerze ma się dość pewnych zdarzeń, miejsc - osób także. Czasem owo "dość" urasta do wymiarów nienawiści, czasem nie. Ale dlaczego, do cholery, po jakimś czasie, do niektórych "zmór" myśli powracają i bezlitośnie spędzają sen z powiek, nie pozwalając myśleć o niczym innym?
Z całą pewnością, tym wpisem nie odkryłem ameryki, gro BS-owców cierpi na tę samą chorobę, ale... może się mylę? Ktoś widzi to inaczej?
Ja w każdym razie, jestem przed kolejną wyprawą, do kolejnego "potwora" i już za nim tęsknię (bo byłem tam kiedyś)
Pozdrawiam!
(zdjęcia standardowo - lipne, bo z mojej komórki)
W drogę! Ulubiony kawałek asfaltu w Jaworznie.
Ulubiony asfalt za mną
Z tego co zasłyszałem, ten pagórek w dali, to jeden z większych zbiorników wodnych w Polsce, po górze Żar
Zachodnie niebo nad... chrzanowem? - Góry Luszowskie
Kawałek Balatonu. Nie wjeżdżałem dalej, bo zachód się zbliżał a ja bez świateł.