Jaworzno - Dol. Kobylańska - Czerna
Sobota, 29 września 2007
· Komentarze(3)
Kategoria Jaskinie i wspinaczka
Jaworzno - Dol. Kobylańska - Czerna - Jaworzno
Relacja
Sobotni poranek, zapowiadał się dość niepozornie, choć jednocześnie dawało się w powietrzu wyczuć zapach grozy, która jak się później okazało, dopadła naszą wyprawę pod wieczór.
Oficjalnie zaczęliśmy od przejechania wraz z x. Mirkiem Toszą, krótkiej porannej przejażdżki, która miała być częścią reportażu kręconego przez TVP Regionalną. Te wszystkie medialne szopki, zajęły nam ok. 2h, co sprawiło, że wyjechaliśmy dopiero po jedenastej.
W stronę dolinek jechało się dość gładko. Kierowaliśmy się w stronę Luszowic, by ominąć bardziej ruchliwe części siedemdziesiątki dziewiątki. Malownicze Góry Luszowskie, były dla nas swoistą uwerturą do koncertu, który mieliśmy zagrać później. Kilka kilometrów, po minięciu tablicy z napisem „Trzebinia”, padł pierwszy strzał – Krzysiek stracił powietrze w dętce. Uciekło przez całkiem sporą dziurkę – skubane. Po chwili, nasza ekipa wulkanizacyjna uporała się z problemem. Ruszyliśmy dalej. Wtedy jeszcze nie byliśmy świadomi, że nasze dętki pożrą dużo więcej kleju, niż moglibyśmy przypuszczać.
Po dobrych trzech godzinkach od wyjazdu, dojechaliśmy do Doliny Kobylańskiej. Tam mieliśmy się zmierzyć z pierwszą atrakcją tego wyjazdu – karkołomną wspinaczką, na arcytrudnej trasie, którą dzielni pionierzy tamtejszych skał, wycenili na całe V (pięć w skali wspinaczkowej krakowskiej, to wcale nie mało, szczególnie dla początkujących). Po kilkugodzinnym zmaganiu się z glazurą jurajskich wapieni, zmęczeni, ruszyliśmy w kierunku noclegu.
Ale żeby nie było zbyt łatwo, w drodze powrotnej rozpoczęły się oficjalnie problemy ze sprzętem (konkretnie rowerem Piotrka). Co tu się dużo rozpisywać - by piotrkowy rower, zechciał zawieźć nas na miejsce, na jego dętce musiały się znaleźć aż cztery łatki. Wszystkie naprawy zajęły nam ok. 1,5h.
Pierwotnym zamierzeniem było kimanie w jaskini Żarskiej. Ale jako że, ruszyliśmy później niż było w planach, musieliśmy znaleźć alternatywną miejscówkę. Wybór padł na XVII wieczne ruiny klasztornej furty w Czernej. Rozbiliśmy się zatem wśród tych – jak to Kuba powiedział – trzech i pół ściany bez dachu. Było dobrze po dziesiątej. Przywołaliśmy pierwotne bóstwo (czyt. rozpaliliśmy ognisko) upiekliśmy padlinę, znalezioną w kobylańskim sklepie, pośpiewaliśmy, pośmialiśmy się i przy siedmiu st. Celsjusza, padnięci, brudni i śmierdzący (bo nikt nie miał ochoty kąpać się w pobliskim wartkim strumieniu), zasnęliśmy.
Kolejnego dnia obudziły nas drzewa kołyszące się na wietrze i dźwięk dzwonów pobliskiego klasztoru. Szybkie śniadanie, uprzątnięcie hotelu i wyjazd w stronę klasztoru – kolejnego punktu programu (który uległ jednak poważnym modyfikacjom). Po dojechaniu na miejce, okazało się, że dętka w rowerze Piotrka nie daje za wygraną. Ale jak to bywa w kłótni, mądrzejsza ze stron musi ustąpić. Dlatego poszliśmy sobie połazić po okolicznych jaskiniach. Pod Bukami II i stara kopalnia galmanu w Czernej – puściły i spowiliśmy się w ich mrocznych wnętrznościach.
Wszystko co dobre, szybko się kończy. Czas wracać. Lecz co z dętką? Na szczęście, przy karmelitańskiej pomocy, uporaliśmy się z problemem, przynajmniej w niewielkim stopniu - dętka domagała się w drodze powrotnej pompowania co jakieś 5km.
Po przejechaniu 116km, przy średniej prędkości ~21,20 km/h. Po zużyciu dwóch tubek kleju do dętek, butelki denaturatu, zjedzeniu 1,5kg kiełbas, 4 paczek zupek chińskich, wygotowaniu 3l wody, po ok. 5h 20minutach jazdy, dotarliśmy do domów. Amplituda temperatur wyniosła ok. 15 st. Celsjusza (7st. w nocy i ok. 22 w czasie jazdy, w dzień).
Uczestnicy:
Piotrek – van
Krzysiek – krzysiek
Kuba – gryfjakiśtam
Jarek - staryrzeźnik
Zdjęcia:
wkrótce...
Relacja
Sobotni poranek, zapowiadał się dość niepozornie, choć jednocześnie dawało się w powietrzu wyczuć zapach grozy, która jak się później okazało, dopadła naszą wyprawę pod wieczór.
Oficjalnie zaczęliśmy od przejechania wraz z x. Mirkiem Toszą, krótkiej porannej przejażdżki, która miała być częścią reportażu kręconego przez TVP Regionalną. Te wszystkie medialne szopki, zajęły nam ok. 2h, co sprawiło, że wyjechaliśmy dopiero po jedenastej.
W stronę dolinek jechało się dość gładko. Kierowaliśmy się w stronę Luszowic, by ominąć bardziej ruchliwe części siedemdziesiątki dziewiątki. Malownicze Góry Luszowskie, były dla nas swoistą uwerturą do koncertu, który mieliśmy zagrać później. Kilka kilometrów, po minięciu tablicy z napisem „Trzebinia”, padł pierwszy strzał – Krzysiek stracił powietrze w dętce. Uciekło przez całkiem sporą dziurkę – skubane. Po chwili, nasza ekipa wulkanizacyjna uporała się z problemem. Ruszyliśmy dalej. Wtedy jeszcze nie byliśmy świadomi, że nasze dętki pożrą dużo więcej kleju, niż moglibyśmy przypuszczać.
Po dobrych trzech godzinkach od wyjazdu, dojechaliśmy do Doliny Kobylańskiej. Tam mieliśmy się zmierzyć z pierwszą atrakcją tego wyjazdu – karkołomną wspinaczką, na arcytrudnej trasie, którą dzielni pionierzy tamtejszych skał, wycenili na całe V (pięć w skali wspinaczkowej krakowskiej, to wcale nie mało, szczególnie dla początkujących). Po kilkugodzinnym zmaganiu się z glazurą jurajskich wapieni, zmęczeni, ruszyliśmy w kierunku noclegu.
Ale żeby nie było zbyt łatwo, w drodze powrotnej rozpoczęły się oficjalnie problemy ze sprzętem (konkretnie rowerem Piotrka). Co tu się dużo rozpisywać - by piotrkowy rower, zechciał zawieźć nas na miejsce, na jego dętce musiały się znaleźć aż cztery łatki. Wszystkie naprawy zajęły nam ok. 1,5h.
Pierwotnym zamierzeniem było kimanie w jaskini Żarskiej. Ale jako że, ruszyliśmy później niż było w planach, musieliśmy znaleźć alternatywną miejscówkę. Wybór padł na XVII wieczne ruiny klasztornej furty w Czernej. Rozbiliśmy się zatem wśród tych – jak to Kuba powiedział – trzech i pół ściany bez dachu. Było dobrze po dziesiątej. Przywołaliśmy pierwotne bóstwo (czyt. rozpaliliśmy ognisko) upiekliśmy padlinę, znalezioną w kobylańskim sklepie, pośpiewaliśmy, pośmialiśmy się i przy siedmiu st. Celsjusza, padnięci, brudni i śmierdzący (bo nikt nie miał ochoty kąpać się w pobliskim wartkim strumieniu), zasnęliśmy.
Kolejnego dnia obudziły nas drzewa kołyszące się na wietrze i dźwięk dzwonów pobliskiego klasztoru. Szybkie śniadanie, uprzątnięcie hotelu i wyjazd w stronę klasztoru – kolejnego punktu programu (który uległ jednak poważnym modyfikacjom). Po dojechaniu na miejce, okazało się, że dętka w rowerze Piotrka nie daje za wygraną. Ale jak to bywa w kłótni, mądrzejsza ze stron musi ustąpić. Dlatego poszliśmy sobie połazić po okolicznych jaskiniach. Pod Bukami II i stara kopalnia galmanu w Czernej – puściły i spowiliśmy się w ich mrocznych wnętrznościach.
Wszystko co dobre, szybko się kończy. Czas wracać. Lecz co z dętką? Na szczęście, przy karmelitańskiej pomocy, uporaliśmy się z problemem, przynajmniej w niewielkim stopniu - dętka domagała się w drodze powrotnej pompowania co jakieś 5km.
Po przejechaniu 116km, przy średniej prędkości ~21,20 km/h. Po zużyciu dwóch tubek kleju do dętek, butelki denaturatu, zjedzeniu 1,5kg kiełbas, 4 paczek zupek chińskich, wygotowaniu 3l wody, po ok. 5h 20minutach jazdy, dotarliśmy do domów. Amplituda temperatur wyniosła ok. 15 st. Celsjusza (7st. w nocy i ok. 22 w czasie jazdy, w dzień).
Uczestnicy:
Piotrek – van
Krzysiek – krzysiek
Kuba – gryfjakiśtam
Jarek - staryrzeźnik
Zdjęcia:
wkrótce...